Nie jest to creepypasta o której wspominałam w poprzednim poście, ale potraktujcie ją jako halloweenowy prezent, bo nie miałam czasu napisać porządnego speciala. Ta nosi tytuł "Scream", z kolei nad opublikowaniem "Narodzin Zbawiciela" wciąż się zastanawiam.
By the way - rozdział dwudziesty-ósmy jest już w trakcie przygotowywania.
By the way - rozdział dwudziesty-ósmy jest już w trakcie przygotowywania.
------------------------------------
Tasha była bardziej niż szczęśliwa, wracając do domu po lekcjach tańca. Tego dnia wydarzyło się tyle cudownych rzeczy, aż nie mogła powstrzymać się od nucenia i podskakiwania, uspokajając w tym samym czasie podskakującą torbę. Nastroju nie mógł jej zepsuć nawet bałagan, pozostawiony w domu przez pijanego ojca nieroba, który przyjdzie jej posprzątać.
Wreszcie mogła się wyrwać z tej dziury! Wprost nie wierzyła w swoje szczęście. Myślała, że straciła wszystkie szanse, po przegranym konkursie tanecznym z zeszłego miesiąca, ale widać słusznie radziła jej instruktorka - "Bądź dobrej myśli". Zauważono ją i zaproponowano stypendium na Manhattanie! Mogła wreszcie wyrwać się z tej cuchnącej dziury Marrie's Gold i wyruszyć na podbój Nowego Jorku! Zostawi za sobą ojca ślizgającego się we własnym moczu, zostawi za sobą brudny pokój pełen pustych butelek i obrzydliwych kumpli do picia starucha, obrzucających ją z dnia na dzień coraz bardziej zdecydowanym spojrzeniem. Musiała poczekać tylko miesiąc, spakować walizki, zamknąć wszystkie sprawy i mogła się wynieść.
- Nic mnie już nie zatrzyma! - powtarzała sobie, uśmiechając się szeroko. Poprawiła szalik owinięty wokół długiej, smukłej szyi i przymknęła błękitne oczy, lśniące czystym szczęściem.
Nic, ale czy pomyślała o 'kimś'? No tak. Pozostawała jeszcze sprawa jej chłopaka, Bryce'a. Bryce... Bryce był miłym chłopakiem, który obracał się w nieodpowiednim towarzystwie. Słowo to pozostawiało wiele niedopowiedzenia. Ludzie otaczający go mogliby zabijać wzrokiem, przerażali Tashę. W dodatku Bryce, tak zafascynowany nimi, wkrótce zaczął przesiąkać zachowaniem swoich 'bratnich dusz' - jak lubił określać te dziwadła.
Zamyśliła się, stając na jednym z nielicznych przystanków w tej niedużej mieścinie, dalekiej od ośrodka cywilizacji takiego jak Newport Center, ale jednak większa od wszelkiej maści wioch typu Gila, Lawnside czy Cherryvale.
Wiedziała, że Bryce nie przyjmie tego za dobrze, ba, jej wyjazd skonsultuje z tymi dziwakami, które znajdą pięćdziesiąt powodów, aby zatrzymać Tashę przed wyjazdem. A na to nie mogła pozwolić. Dlatego zdecydowała, że jest gotowa do poświęceń.
Westchnęła.
Tak naprawdę miłość jej i Bryce skończyła się w momencie, gdy przestał być tym chłopakiem z błyszczącymi oczami, dołeczkami w policzkach i wrodzoną nieporadnością, a stał się 'melancholijnym' brunetem, któremu wszystko prócz opinii przyjaciół, jest obojętne.
Zrobiła w tył zwrot i zdecydowała się pomaszerować prosto do mieszkania Bryce'a, zerwać z nim definitywnie i uciąć wszystkie kontakty. Niejako zepsuło jej to radosny nastrój, ale tłumaczyła sobie, że tak będzie najlepiej, dla niej i dla niego. Gdy Tasha odejdzie, aby zostać gwiazdą Manhattanu, on będzie mógł bez przeszkód żyć tak jak chce. Nie będzie musiał słuchać jej zrzędzenia, na co nieraz się skarżył, nie będzie musiał wychodzić z nią na wymuszone randki i co najważniejsze, będzie miał tyle czasu dla swoich "przyjaciół", ile tylko zechce. Same plusy.
Nawet nie zauważyła, kiedy znalazła się na znajomej ulicy, starała się nie rozglądać i nie rozpamiętywać blokowiska, które wielokrotnie odwiedzała. Nie rzuciła choćby okiem na mroczny kąt bramy, gdzie oddała Bryce'owi swój pierwszy pocałunek. Teraz była już dojrzałą kobietą, a to wydarzenie stało się nic niewartym mrzonkiem. Ot takim wspomnieniem szczenięcych lat.
Zapukała do drzwi i czekała. Wiedziała, że na pewno nie śpi. Nocny marek taki jak on kładł się najwcześniej o drugiej nad ranem. Jednak wbrew swojemu solidnemu przekonaniu, nikt nie podszedł do drzwi, nikt z przyzwyczajenia nie zaglądnął przez wizjer, nikt nie poprosił ją o podanie hasła, które ustalili jeszcze w podstawówce - 'Ampharos' - jej ulubiony pokemon.
Cisza.
Tasha zmarszczyła brwi i przysunęła ucho do drzwi. Wydawało jej się, że coś usłyszała. Odruchowo oparła się na klamce. Nasłuchiwała. Jakaś muzyka. Znajoma nuta. Ostatnio często słuchał tej piosenki. "Fallen angels" - Black Veil Brides. Twierdził, że to pewnie dlatego nie jest w stanie zaadoptować się wśród ludzi, podobnie jak wszyscy jego przyjaciele. To przeznaczenie, że się spotkali, 'Upadłe anioły' wysłane na ziemię za karę, lub w ramach resocjalizacji, jeszcze nie był pewien. Ona to co innego, ona była jego ziemską miłością i pokusą, która miała ściągnąć go na dobrą drogę. I wszystko szło świetnie, póki nie spotkał swoich braci i sióstr.
Totalny idiotyzm. Nie skomentowała tego. Teraz czuła niepokój. Zstukała głośniej.
Żadnej odpowiedzi. Albo znowu odpłacał się sąsiadom, za nocne orgie, których słuchał w łazience, biorąc - tradycyjnie - długie kąpiele, albo mu się przysnęło (zawsze istniała możliwość, że zarwał poprzednią nockę na grach wideo). Nigdy nie potrafiła zrozumieć, jak zasypiał słuchając tego jazgotu.
- Wchodzę - zadecydowała sobie po cichu, wolno naciskając klamkę. Drzwi jak zawsze wydawały ten straszny skrzyp, który mógłby obudzić umarlaka. - H-halo?
Nie wiedziała, dlaczego trząsł jej się głos. Dlaczego mówiła tak cicho? Dlaczego każdy krok stawiała, jakby podchodziła do dzikiego zwierzęcia zajętego posiłkiem? Miała złe przeczucia. Tasha czuła, jak coś narasta w okolicach serca i napiera na klatkę piersiową. Zdała sobie sprawę, że organ utrzymujący ją przy życiu zagłusza wszystkie inne dźwięki. Schowała się we wnęce obok drzwi do łazience, z całej siły próbując się uspokoić.
Przestań się wygłupiać! - powiedziała sobie i powoli wyszła z wnęki, wsłuchując się w wrzaski wokalisty, których nigdy nie nazwałaby śpiewem. To tylko Bryce, pewnie znowu się zagapił i zwyczajnie nie usłyszał pukania, w końcu ta muzyka go "porywa". Kiwnęła głową, chcąc się utwierdzić w tym myśleniu. Z ulgą zauważyła światło palące się w pokoju Bryce'a na końcu korytarza. Rytm serca znów gwałtownie przyspieszył.
Tasha rozejrzała się czujnie wokoło. Instynkt tancerki, który sprawiał, że rejestrowała każdy nawet najdrobniejszy tupot, nie bez powodu odezwał się w tym momencie. Przełykając ślinę skręciła ku łazience, w której też paliło się światło. Woda płynąca z prysznica prawie niedosłyszalnie bębniła o powierzchnię brodzika.
- Bryce? - zawołała półgłosem. Niepewnie, nie za głośno, nie za cicho. - Jesteś tam? - ponowiła pytanie, nie uzyskawszy odpowiedzi. Nerwowo oblizała usta i z zamkniętymi oczami ściągnęła w dół klamkę. Trzask otwieranego zamka sprawił, że drgnęła. Powoli wsunęła głowę przez szparę. Otworzyła drzwi szerzej, gdy z ulgą zarejestrowała wyłącznie pusty prysznic i brak kogokolwiek innego na horyzoncie.
Wobec tego musiał być w swoim pokoju. Teraz już nic nie było jej straszne. Postanowiła - wystarczy irracjonalnego strachu jak na jeden dzień. Była dobra w udawaniu, że coś nie istnieje. Dlatego z początku z łatwością przychodziło jej ignorowanie znajomych Bryce'a.
- Bryce, wiem, że tam jesteś i przyszłam, żeby nakopać ci do głowy trochę rozumu, przy okazji przekazując dwie nowiny - zaczęła wyjątkowo donośnym głosem (opłaciły się lekcje aktorstwa w gimnazjum). - Wolisz najpierw dobrą, czy...
Przerwała, kiedy drzwi z hukiem uderzyły o ścianę. Matka zawsze powtarzała Bryce'owi, by zamykał drzwi, jeśli otwiera okno, bo robi przeciąg. Jednak mrożący krew w żyłach trzask nie interesował Tashy.
Wrzasnęła. To był wrzask sprawiający, że krew nagle krzepnie, pękają czaszki i bębenki uszne, i automatycznie odczuwa się panikę narastającą w klatce piersiowej, niemożliwej do opanowania przez mózg.
Bryce leżał na łóżku, muzyka przestała grać. Cisza zapanowała w pomieszczeniu przemalowanym ostatnio na czarno. W pomieszczeniu, w którym wrogo, na ciemnym dywanie odcinało się zaplamione krwią prześcieradło.
Tashy zbierało się na wymioty, łzy lały się z oczu niekontrolowanie, oddech przyspieszył, a częstotliwość bicia serca gwałtownie wzrosła. Dziewczyna powoli wycofała się z pokoju. Nie mogła już wytrzymać. Czuła żółć w gardle i ciepło na dłoniach. Zwymiotowała na podłodze. Chwyciła się za brzuch, żołądek skręcał się w bolesny supeł, oczy nie potrafiły zarejestrować makabrycznego pejzażu rozciągającego się przed nią. Przez gardło przepływało płonące morze skromnego posiłku przyszłej gwiazdy Manhattanu.
Bryce, a właściwie jego ciało, nagie, zupełnie nagie, spoczywało na równie nagim materacu. Możliwe, że było przykryte prześcieradłem, ale zrzucił je wiatr. Tasha w duchu przeklinała wiatr. Przeklinała czasy dzieciństwa, kiedy uwielbiała ten żywioł i skoro tylko się zerwał, wychodziła z Bryce'm puszczać latawce. Z tym Bryce'm, który leżał teraz martwy na łóżku, nagi, pokryty krwawymi nacięciami, z otwartą klatką piersiową.
Minęła kałużę własnych rzygowin, nie krzywiąc się nawet na obrzydliwy zapach. Jej skóra była biała jak kreda, a z oczu wciąż płynęły łzy. Serce biło jak oszalałe, pragnąc wydostać się z klatki piersiowej i zakończyć ten koszmar. Nie chciała wracać do tego pokoju. Potrzebowała stąd uciec. Wrócić do swojego cuchnącego mieszkania, z cuchnącym ojcem, zapomnieć o wszystkim i przygotować się do wyjazdu na Manhattan. Nic z tego. Jego ciało wciąż tam było.
A ona stała w progu, trzęsąc się ze strachu i powstrzymywanych szlochów.
I'M SORRY, I DON'T LOVE YOU ANYMORE.
Prawie zakrztusiła się, odczytując te słowa ze ściany nad łóżkiem. Zacisnęła powieki potrząsnęła głową. Nie. Nie chciała tego. Nie mogła. Nie. Nie. Nie.
Mimo to, podeszła bliżej.
BUT I'D LIKE TO FALL IN LOVE ONCE MORE.
Oddychała z trudem. Próbowała osłonić się przed widokiem, zapachem, dźwiękiem martwej ciszy. Próbowała ochronić się przed wszystkimi ziszczonymi koszmarami, które leżały przed nią w ciele chłopaka, któremu ktoś wyrwał bijące serce.
Jego twarz. Twarz Bryce'a... Jej wyraz. Zawyła z bezsilności, krztusiła się płaczem, ale nie mogła przestać, wszystko w niej krzyczało, żeby zrobiła coś racjonalnego, zadzwoniła na policję, zawiadomiła sąsiadów, nawet uciekła. Żeby nie pozostawała w tym pomieszczeniu ani chwili dłużej.
Golizna trupa ją obrzydzała. A poza w jakiej był pozostawiony obrzydliwie kontrastowała się z przerażonym wyrazem twarzy, szeroko rozwartymi oczami, których białka były poprzecinane siatką czerwonych żyłek, gdzie zaschnęły już łzy. Wbrew sobie opuściła rękę i pogładziła go poraz ostatni po farbowanych na czarno włosach, które już dawno straciły swój blask. Zaczkała, marszcząc nos, na metaliczny zapach krwi, bijący od ciała.
- Bryce... - załkała.
Nagle ze zgrozą zauważyła napis wyryty na jego czole.
WILL YOU LET ME LOVE YOU?
Trzęsła głową, powoli stawiając krok w tył, nagle poczuła, jak o coś uderza. To nie mogła być ściana. W przestrzennym pokoju Bryce'a od ściany dzieliło ją dobre cztery metry.
- Nie! - krzyknęła przez łzy i uderzyła ciałem o przeszkodę, rzucając się do ucieczki. Napastnik chwycił ją za ramię i próbował ściągnąć do poziomu ciosem w kręgosłup, który sprawił, że na chwilę zabrakło jej powietrza. Ale doświadczyła tego już kiedyś. Wiedziała, jak powinna zareagować. Odwróciła się, by wesprzeć się na futrynie i nie wbiła kolano w brzuch atakującego.
Spodziewała się krzyku, jęku, gadki, jaką wygłaszają zabójcy i gwałciciele przed opełnieniem swojej zbrodni, ale spotkała głuchą ciszę. Widziała jak jego sylwetka zgina się w ciemności. Musiała uderzyć głową o włącznik światła. Nie czekała dłużej. Przez rozgorączkowany umysł owładnięty manią przetrwania, biegły pojedyncze myśli, z których większość mówiła: UCIEKAJ.
I tak też zrobiła.
Poślizgnęła się na własnych rzygowinach. Kiedy indziej poczułaby falę winy, z powodu ironii losu, ale teraz zaczepiając ramionami i rękawami kurtki niemal o wszystko, biegła najszybciej jak potrafiła. W ciemności zahaczała o klamki, stłukła wazon, zwaliła telefon stacjonarny starego modelu, aż dopadła drzwi. Wyszła na zewnątrz i odwróciła się na chwilę. Na jedną chwilę i zaraz tego pożałowała. Zmarnowała cenną sekundę.
Sekundę, którą napastnik wykorzystał, by chwycić ją za włosy i uderzyć głową o futrynę. Nigdy nie słyszała podobnego huku. Ten huk dudnił w jej głowie, niczym odgłos wystrzału. Obraz rzeczywistości stał się jednym zamazanym obrazem chorego impresjonisty. Czuła, że płacze i się wydziera, jakby obdzierano ją ze skóry. Tasha wcale nie czuła różnicy. Dlaczego nikt nie przychodził? Dlaczego nikt jej nie ratował?
Nie mogła skupić się na ciele napastnika, gdy przed oczami majaczyły nieznane kolory. Próbowała go odepchnąć, machała rękami i nogami na oślep, wykrzykując niepasujące do siebie sylaby jedna po drugiej. Włożyła całą swoją siłę w uderzenie ostatniej nadziei, wymierzając je tam, gdzie powinna znajdować się krtań atakującego.
Upadła na ziemię. Czuła piekący ból wylewający się z kolan i prawego policzka, którymi szorowała po czerwonej kostce. Zazdrośnie wspominała sześcioletnią siebie skakającą po płytkach chodnika, próbującą nie stanąć na wolne przestrzenie.
Poderwała się najszybciej jak potrafiła i kulejąc wybiegła z bramy. Przy upadku usłyszała przerażający trzask i teraz go zrozumiała - skręciła kostkę. Wiedziała, że odruch ciała nie pozwoli jej ruszyć z pełną prędkością, dlatego musiała myśleć strategicznie. Musiała znaleźć schronienie.
Myśl uderzyła ją gdy tylko wybiegła na ulicę. Piwniczka na ulicy Benjamina Franklina. Kiedyś schowek, potem miejscówka osiedlowych żuli, ale po interwencji policji, ulubiona kryjówka smarkaczy.
Prawie wywaliła się na kolejnym zakręcie, pędziła dalej nie zważając na ból w kostce, który dawał wrażenie, że w każdej chwili może upaść i nie będzie w stanie się podnieść. Nie odwracała się, nie słyszała kroków, ale wiedziała, że za nią idzie. Wiedziała, że on wie, że ona wie. Jakkolwiek bezsensownie to teraz brzmi.
Dyszała.
Miała wrażenie, że mija ten sam sklepik już drugi raz. Dla pewności odwróciła głowę w prawo, by rzucić okiem na charakterystyczną konstrukcję kamienicy Roosvelta. Cudem powstrzymała wydzierający się z gardła krzyk.
JUST LET ME LOVE YOU.
Rzuciła się w szaleńczy bieg, nie patrzyła już gdzie się znajduje, nie próbowała odnaleźć drogi. Zdała się na swoje nogi, których wytrzymałość po dzisiejszym solidnym treningu słabła z każdą sekundą sprintu. Płacz ściskał jej gardło, ale stawała się robić jak najmniejszy dźwięk. Pozostawiła za sobą niewygodne buty na obcasie.
Nadzieja rozlała ulgę w jej sercu, gdy zauważyła tabliczkę z nazwą ulicy. Była blisko azylu. Mogła zamknąć się od środka i zadzwonić po policję.
WILL YOU LOVE ME, TOO?
Poczuła silny uścisk na gardle, było tak blisko. Pochłonęła ją ciemność uliczki. Uderzyła plecami o jej martwy punkt. Droga bez wyjścia. Ślepy zaułek. W wątłym świetle latarni górowała nad nią sylwetka mężczyzny. Dopiero po chwili, gdy obraz znów zaczął się rozmazywać i nie mogła złapać oddechu, zdała sobie sprawę z tego, że ją dusi. Poczuła, jak rozrywa poły płaszcza i odrzuca je, zrywa bluzkę.
Wiedziała, że to początek koszmaru na jawie.
Wiła się, wierzgała, próbowała go z siebie dusić i mogłaby przysiąc, że na te bezowocne próby, wydał z siebie coś na kształt śmiechu. Jego puste oczy, tak bliskie jej twarzy, gdy dotykał ją w intymnych miejscach, także się śmiały. Na swój chory, obrzydliwy sposób. Uścisk na gardle zelżał, ale i tak oddychanie sprawiało jej trud. Próbowała wykorzystać sytuację.
Czy on się uśmiechnął...?
Usłyszała głuchy trzask i fala niewyobrażalnego bólu zalała jej ciało, odsuwając w niepamięć skręconą kostkę. Z wrzaskiem próbowała poderwać się do pionu, tym samym dokładając ognia do ogniska boleści.
Przejechał zimnym palcem, bo trzęsącym się jak galareta, udzie, którego nie mogła utrzymać w bezruchu. Jego długi, ostry paznokieć z łatwością rozciął i tak naderwany już materiał rajstop. Wierzchnia warstwa skóry również otworzyła się zapraszając go stróżką krwi. Zaszlochała żałośnie, próbując wyrwać się spod jego dotyku.
Wykręcił jej rękę, aż wydała z siebie ten sam dźwięk co wcześniej noga. Jednak nie poprzestał na tym. Niby czułym dotykiem łamał kość w wielu miejsach, nie zważając na wrzaski cierpienia ze strony Tashy. Dziewczyna czuła, jakby jej wolną rękę opanował bezwład. Napastnik przysunął ocalałą z połamanego ramienia dłoń, do swojej chłodnej, kredowobiałej twarzy i westchnął. Pogładził się po policzku, obrzydzając Tashę tym gestem. Choć próbowała ruszyć ręką, to fala bólu stała się nie do wytrzymania, opadła na ziemię, wyginając się pod dziwnym kątem. Jej świat się rozpadał. Uderzyła głową o twardą kostkę. I znowu. I jeszcze raz. Szlochy wstrząsały jej ciałem.
Napastnik w geście ohydnej ciekawości, fałszywej niewinności pochylił się nad nią i otarł twarzą o szyję. Tak jak to robił kiedyś Bryce, kiedy przytulali się u niego na łóżku.
Obraz tego co zastała w jego sypialni sprawił, że znów poderwała się, wstrząśnięta powstrzymywanym płaczem, wywołującym atak kaszlu. Z kącika ust wypłynęła stróżka krwi.
Zerwał z górnych partii ciała resztę wierzchniej odzieży, nie zważając na to, jaki ból jej sprawiał. Wolna ręka Tashy uderzała o ziemię, a ona sama płakała głośno, błagając o pomoc, o ratunek, o cokolwiek. Napastnik wodził palcami po jej nagim ciele, jakby pierwszy raz miał styczność z kobiecą anatomią. Jego ostre paznokcie rysowały coś na skórze, wywołując kolejne szkarłatne strumyki.
Powędrował ku temu specjalnemu miejscu, które rezerwowała dopiero dla małżeństwa, które chroniła, choć ostatnio Bryce miał obrzydliwe zachcianki. Jej opory były tak często wyśmiewane przez jego znajomych, a wkrótce i przez samego Bryce'a.
Reszta nie zamknęła się w kanonie koszmaru.
Tasha patrzyła na twarz swojego oprawcy pustym, wyzutym z emocji wzrokiem. Chciała po prostu zasnąć, zasnąć i oby to wszystko okazało się tylko snem, zasnąć i nigdy się nie obudzić. Jej połamane członki spoczywały na chłodnym podłożu. Już nawet nie czuła zimna. Czuła się obrzydliwie, jak szmata, którą wytarło się brudną podłogę.
Pozwolił jej na ostatni krzyk, zanim się zaspokoił, zanim zdecydował, że czas zakończyć to wszystko. I byłaby mu wdzięczna, gdyby po prostu wbił nóż w jej serce. Gdyby zostawił ją w tym zaułku na pewną śmierć, upokorzoną, zbrukaną i martwą w środku.
Zdjął maskę, ukazując swoje białe jak śnieg, ostre jak brzytwa zęby. Gdy otworzył usta szeroko, ze zgrozą zauważyła dodatkowe rzędy kościanych ostrz i brak języka. Jej oddech przyspieszył, znowu odczuwała strach gorszy niż kiedykolwiek, serce biło jak szalone, wręcz bolało od szaleńczego tempa. Rozgrzało się całe jej ciało, powrócił ból sprzed nieokreślonego czasu. Zaczęła krzyczeć, błagała, ryczała, szlochała. I wtedy chwycił jej twarz w dłonie, z chorą ciekawością oglądając każdy jej cal. Uśmiechał się jak dziecko rozpakowujące gwiazdkowy prezent. Chwycił jej nos między palce, utrudniając oddech, wbił wolne paliczki w środek szeroko otwartych źrenic.
Ale wrzask nigdy nie wydobył się z jej gardła. Niemy okrzyk wykrzywił usta, gdy zęby oprawcy penetrowały skórę krtani, przebijając się przez wszystkie tkanki mięśniowe, z niezdrową fascynacją i namaszczeniem dotykając wszystkiego od zewnątrz, przeżuwając chwilę i połykając niemal w całości.
Oblizał się, z chorym uśmiechem zbliżając usta do pulsującej aorty.
Krew tryskała na wszystkie strony oblewając chłopaka i ciało przerażonej, na wpół-martwej dziewczyny. Z jej wytrzeszczonych oczu powoli znikało światło, podczas gdy oprawca zbliżał swoje czarne, twarde pazury do jej nagiej klatki piersiowej.
- Co o tym myślisz?
Julianna Stones zmrużyła oczy i pokręciła głową. Po raz kolejny zerwała się z łóżka skoro świt na wezwanie z przeklętego Marrie's Gold. To już czwarte zgłoszenie o gwałcie w tej okolicy, w dodatku tym razem podwójne i wyjątkowo obrzydliwe.
Przyciskając pachnącą chusteczkę do nosa, zbliżyła się nieco do strefy oznaczonej przez oczojebne taśmy policyjne. Przeszła pod jedną z nich, ignorując natarczywe pytania swojego asystenta, nowego w zawodzie Seiichirou Sakamoto.
- Tutaj nie chodzi o to, co ja myślę, ale to, co orzecze sekcja, ewentualni świadkowie i suma wszystkich jak dotychczas zebranych poszlak.
- Czyli jak do teraz praktycznie nic - stwierdził Seiichirou, przybierając znudzony wyraz twarzy. - Czy w tym zawodzie wszyscy tracą wrażliwość i polot?
- O polocie nic nigdy nie mówiłam, ale wraz z doświadczeniem i ty przestaniesz przejmować się niektórymi rzeczami - wzruszyła ramionami z obojętnością lustrując krwawe litery na kamiennej ścianie.
I GAVE YOU MY HEART, SO I TOOK YOURS IN RETURN.
- Słyszałem, że w tym zawodzie dużą rolę odgrywa też sama teoria i ryzyko - zauważył.
- Chyba z filmów i kiczowatych seriali, miłe obrazki, ale tylko dla marzycieli. W rzeczywistości potrzebujemy twardych dowodów, tak jak wyraźne powiązanie pomiędzy ofiarami - mówiąc to, włożyła rękawiczki i zabrała z rąk śledczego foliową torebkę, w której znajdował się portfel ofiary. Otworzyła go i wskazała Seiichirou zdjęcie zakochanej pary, wyglądali na szczęśliwych. Wydobyła z kieszonki legitymację uczniowską. - Natalya Iwanienko, prawdopodobnie córka ruskich imigrantów, czy coś w ten deseń.
SORRY, I DON'T LOVE YOU ANYMORE.
- Wnioskujesz po nazwisku?
- A po czym innym? - prychnęła. - Ruską mafią to to nie jest, ostatnie zgłoszenia mieliśmy z Alaski i Kanady, ale tutaj... Musieliby być szalenie głupi i zdesperowani, żeby dotrzeć aż do starego, dobrego Waszyngtonu - Julianna zacmokała, przeglądając zawartość portfela.
- Wszystko jest możliwe.
- Nie wierzę w to.
- W takim razie w co? Jesteś w takim zawodzie, że to raczej wskazane.
- Wszystko ma swoje granice, Sakamoto, no może poza psychozą i dlatego właśnie mamy problem. Nasz gwałciciel-morderca jest psychopatą bez dwóch zdań.
- Napada na ludzi, nie rabuje, nie wymusza pieniędzy, po prostu gwałci i zabija.
- W wyjątkowo pojebany sposób - westchnęła Julianna, rzucając okiem na zmasakrowane ciało Natalyi. - I to byłoby do wyjaśnienia, napada, ale co powiesz o pierwszej ofiarze? Bryce Clayton, nie ma śladów walki w korytarzu, dopiero w jego sypialni, a i nie jesteśmy pewni, czy nie zaczął się szarpać dopiero gdy nasz delikwent przeszedł do...
- Do morderstwa - dokończył Seiichirou, naśladując jej monotonny głos.
- Cóż... - mruknęła Julianna, mierząc go srogim spojrzeniem. - Musimy czekać na wyniki badań DNA, może wtedy dowiemy się czegoś więcej. Jak na razie baza danych tylko gapi się na nas jak na głupoli.
Asystent przytaknął i razem z nią przyglądał się śledczym, przenoszącym ciało do specjalnego wozu, który przewiezie je do siedziby specjalnej jednostki detektywistycznej w Newport.
- Co powiesz na kawę?
- I ty traktujesz o wrażliwości?
- Na razie nic tu po nas - Seiichirou wzruszył ramionami. - I tak zostało nam jeszcze przesłuchać rzekomych świadków.
- Nie będzie ich dużo, ludzie się boją. Marrie's Gold to drobna mieścina, tutaj jak jest stłuczka, to robi się wielka afera na całą okolicę. Każdy musi się wypowiedzieć. Teraz nie jest inaczej, ale po cichu. Więcej dowiesz się rżnąc głupa.
- Zacznijmy od miejscowej kawiarni.
- Ale ty stawiasz.
Seiichirou jęknął, wiedząc, że pewnego dnia zbankrutuje przez wyjątkowo wybredne podniebienie swojej przełożonej.
Nagle Julianna zatrzymała się, Seiichirou wpadł na nią i posłał jej pytające spojrzenie.
- Scream.
- Co?
- Scream, to co ich łączy. Pozwala uwolnić ostatni krzyk, nim odbiera im głos.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz