niedziela, 6 marca 2016

Rozdział XLV - "Włochaty bogin"




 Jeśli tak jak my,
Wzywacie wszystkich jeźdźców,
Przytoczcie się do nas,
Nie ma miejsca by nas ukryć,

Strach przed ugryzieniem,
To nas jednoczy,
Załóżcie wasze nitro,
I naprzód!
W autobusie Rin nie miał cienia szansy by zająć wymarzone miejsce obok Tsudy. W pierwszej kolejności za ramię pochwycił go Katsuragi i ściągnął na boczne siedzenie tuż za kierowcą. Chłopak zadrżał pod wpływem dotyku profesora.

Skrzywił się.

Nie był ani przerażony, ani podniecony możliwością siedzeniem z nauczycielem. Ranmaru był po prostu... śliskim człowiekiem. To chyba najlepsze określenie. Kontakt fizyczny z nim sprawiał, że chciało się uciec gdzie pieprz i wanilia rosną. Zniknąć z zasięgu jego dotyku, ale i wzroku. Powodował specyficzny niesmak i wywoływał dziwne uczucie... jakby osaczenia. Taki był profesor Katsuragi. Co nie znaczy, że Rin nie żywił do niego szacunku. Podczas ostatnich tygodni zdołał się przekonać, że ten mężczyzna o niecodziennym kolorze oczu jest niesamowicie zdolnym Doktorem.

- Wytrzymasz chyba pół godziny w moim towarzystwie, hm? – rzucił Ranmaru, z tym wszystkowiedzącym uśmieszkiem na ustach. Zupełnie jakby czytał mu w myślach.

Rin wzruszył ramionami, nie wiedział jak na to odpowiedzieć.

Profesor Kaoru Tsubaki usiadł obok jakiegoś nieznajomego rudowłosego mężczyzny o ostrych rysach i ogromnych brwiach, przypominających nieco gąsienice. Po uważniejszej obserwacji, dało się również zauważyć lekki, dwudniowy zarost, imbirową szczecinę porastającą jego brodę i policzki. Miał też wymodelowane baczki, a jego monstrualne brwi – o dziwo – nie zrastały się w środku.

- Poskromiciel Banshee, Iain Hughes Buchanan-Grant – przedstawił go Katsuragi. – Zajął się sprawą Bonnie Buchanan-Grant, banshee z Shizume City. Naprawdę zna się na fachu – wyjaśnił po cichu.

- Co on tu robi? – zdziwił się Rin.

Nim profesor zdążył mu odpowiedzieć, w rozpadającym się autobusie rozbrzmiał głos Kenshina Mizusawy. Wrzasnął najpierw, by uspokoić podszyte ekscytacją, strachem i zmęczeniem rozmowy młodych Giermków. Potem zaczął wymachiwać w powietrzu swoją flanelową koszulą.

- Ej, drużyna! Wpierw, nim wyruszymy, trzeba ustalić kilka zasad – oznajmił głosem, którym mógłby ociosywać głazy. – Będzie jak na wycieczce szkolnej w podstawówce, kiedy jeszcze mamusie pakowały wam dodatkowe ubranka, w razie gdybyście się porzygali po drodze!

Rin skrzywił się na to wtrącenie. Zawsze gdy jeździli z Yukio, na takie eskapady, czy to ze szkołą, czy z Shiro, jego młodszy brat wymiotował. Cały czas. Czasami ze strachu, a innymi razy przez chorobę lokomocyjną. Zdarzało się, że na pamiątkowych zdjęciach prezentował się z głową ukrytą w papierowej torebce.

Zastanawiał się, czy teraz też by tak było. Zdał sobie właśnie sprawę, że pierwszy raz od ostatniego „apelu”, pomyślał o bracie. Poczuł dziwny ból, jakiś nowy rodzaj, jakby ktoś szarpał go ciągle za jelita. A może to był żołądek?

W takim autobusie Yukio na pewno by wymiotował, niezależnie od wieku – stwierdził po chwili, rozglądając się. Kenshin mówił coś w tle, ale teraz nie było to ważne. Nie ważniejsze od scenerii – odpadającej od foteli tapicerki, wychodzącej z siedzeń gąbki, wypadających światełek nad głowami, wnętrza w barwie zgniłej zieleni i wzorze podrobionej szkockiej kraty. Śmierdziało rybami, dlatego Kuro w klatce pod nogami Rina od dłuższego czasu szarpał się i skakał, chcąc się wydostać i najeść do syta.

„Sorry Kuro, żadnych ryb, a przynajmniej – żadnych w stanie zdatnym do spożycia” – skwitował w duchu. Wolał nie wiedzieć, co prócz przeżutej gumy i okruszków może znajdować się w tych siedzeniach.

Kenshin zakończył swoją mowę dotyczącą poprawnego zachowania w jego obecności – „Przy mojej żonie róbcie co chcecie, nie zapomnijcie wspomnieć, że ma krzywe zęby, albo że strasznie gotuje. Obowiązkowo” – rzucał zgryźliwie. Ach i oczywiście, macie słuchać – umiarkowanie (zaznaczył) – wszystkich zakazów wytyczonych przeze mnie i moją córkę (o żonie powiedział tylko, żeby czasem otworzyć jej drzwi i powiedzieć, że ma ładne palce u nóg – wszelkie komplementy dotyczące nóg są u niej mile widziane, tak można się wkupić w jej łaski na resztę życia!). 

Rin uniósł brwi, ale postanowił nie komentować. Przynajmniej nie przy Ranmaru. Chciał uniknąć rozmowy z Doktorem za wszelką cenę. Wiedział, że Renzou i Souji z pewnością będą chcieli podzielić się z nim własnymi spostrzeżeniami.

Podniósł się lekko na siedzeniu, by poszukać znajomych czupryn kumpli.

Egzorcyści rozproszyli się po autobusie zajmując około połowy wolnego miejsca. Rin zauważył siostry Murakami – o dziwo, siedziały osobno, Mina z Tsudą (w sumie zrozumiałe), a Mika z Shiemi. Zdziwiło go nieco to połączenie, więc zaczął wypatrywać Izumo. Nim jednak dostrzegł fioletową głowę koleżanki, poczuł ciężar na czubku własnej.

- Siad płaski na dupie, młody – ofuknął go Kenshin. – I tak do końca drogi, zrozumiano?

Jego intensywnie zielone oczy świdrowały Rina spojrzeniem i chłopak chcąc -nie chcąc, skinął głową. Kenshin skwitował to krótkim: „Grzeczny chłopiec” i wrócił za kierownicę. Do Okumury dopiero dotarło, że miejsce kierowcy było jak dotychczas puste. Wychylił się lekko, ale jakaś niewidzialna siła znowu zmusiła go do wbicia tyłka w siedzenie.

- Spokojnie, Okumura – polecił Ranmaru. – Bogin pana Mizusawy jest wyjątkowo skrupulatny.

- Bogin? – zdziwił się Rin. – Co to takiego?

Ranmaru zamyślił się przez chwilę.

- Doprawdy, ciężko mi to wyjaśnić. Jestem pewien, że znasz zashiki warashi i inne domowe duszki, czyż nie? – podjął, a gdy Rin przytaknął, kontynuował: - Taką istotą jest właśnie oswojony, udomowiony bogin. Są zazwyczaj związane z jednym miejscem, z którego czerpią swoją moc. Nikt nie wie, skąd pochodzą ani dlaczego istnieją. Prawdopodobnie są pozostałością po Erze Mroku, dawnym świecie. Są niezwykle pomocne, ale tylko te udomowione, nazywamy je włochatymi. Dzikie boginy to zaś cięższa sprawa...

- Coś jak skażone duchy domowego ogniska? Takie, które zachorowały przez miazmat? – podsunął Rin.

- Podobnie. Jednak w przeciwieństwie do japońskich duszków, boginy są złe z natury. One się takie rodzą. Można je jednak oswoić. Trochę jak to jest z dzikimi zwierzętami. Dzikie boginy dzielimy z reguły na cztery główne grupy, w zależności od stopnia niebezpieczeństwa. Są więc – rozgrzebywacz, stukacz, rzucacz i, najgroźniejsze – rozpruwacze.

Rin przez chwilę spróbował zwizualizować sobie opisane przez profesora ‘duszki’, ale raczej średnio mu szło. Przypomniał sobie siłę, która wcisnęła go w siedzenie i nie mógł przywołać w pamięci jakiegokolwiek obrazu.

- One są niewidzialne? – spytał, po namyśle.

- Zazwyczaj – przyznał Katsuragi. – Te słabsze, ukazują się czasem ludziom pod postacią antropomorficznych kozłów lub wilków. W oryginalnej formie widzą je tylko... wyjątkowi ludzie. Jednakże, jeżeli bogin jest silny, wówczas potrafi pozostać całkowicie niewidzialny dla wszystkich. Z tymi jest najwięcej problemów.

- Więc tylko spirytyści mogą je zobaczyć?

Ranmaru potrząsnął głową przecząco.

- Nie. Boginy to bardzo stare stworzenia. Pochodzą jeszcze z czasów, gdy ludzie musieli kryć się przed światłem, w strachu przed własnymi cieniami. Dlatego wyjątkowo cenimy tych, którzy potrafią je dostrzec. Najczęściej nazywa się ich ‘Stracharzami’. W Japonii mamy obecnie tylko dwóch Stracharzy. Zdecydowanie więcej jest ich w Europie. Są tam bardziej potrzebni.

- W takim razie co z tutejszymi boginami? – żachnął się Rin. – Rozpruwacze mogą do woli pożerać ludzi?

Doktor roześmiał się i poklepał go po ramieniu.

- Boginy to nie nasze zmartwienie! – zapewnił chłopaka. – W Japonii jest ich naprawdę mało. Zazwyczaj przywożą je ze sobą obcokrajowcy lub powracający emigranci. To doprawdy rzadkie przypadki. Nie trzeba nam tu Stracharzy.

- A szkoda! – zawołał z siedzenia kierowcy, Mizusawa. – Boginy to naprawdę fajna sprawa. Tylko spójrzcie.

Rin i Ranmaru podnieśli się na siedzeniach, by zerknąć na to, co pokazywał im Kenshin. Nastoletni pół-demon rozdziawił usta, gdy zobaczył samo-poruszającą się kierownicę, przerzucające biegi, a także butelkę coca-coli, która samodzielnie się opróżniała. W powietrzu rozległo się gromkie beknięcie.

- Hej, mały, trochę kultury, mamy gości!

Z deski rozdzielczej dobiegło ich ciche chrobotanie, silnik warknął kilkakrotnie i po chwili znów działał jak złoto.

- Robi co chce – Kenshin przewrócił oczami. – Ale to dobre stworzonko. I wyjątkowo wdzięczne – zapewnił, przechwytując kierownicę.

Rin znów poczuł ciężar na czaszce i posłusznie opadł na siedzenie, Ranmaru również. Ledwie moment później, coś przebiegło tuż przy jego nodze. Usłyszał dyskretny pisk i poczuł ukłucie pazurków na skórze, a potem łaskotanie. Wzdrygnął się, gdy spod materiału spodni wysunął się różowy nosek, a potem główka i w końcu cała biała mysz. Pogłaskał ją opuszką palca, a ona wtuliła się w jego koszulę.

- Oto odpowiedź na potencjalne pytanie, czemu oswojone boginy nazywa się ‘włochatymi’ – parsknął Ranmaru. – Ten jest wyjątkowo uroczy.

Na te słowa oparcie fotela profesora posunęło gwałtownie w dół i wylądowało na kolanach osoby siedzącej za nim, w tym wypadku – Yamady. Zaskoczony Katsuragi wydał z siebie okrzyk. Nim opanował drżenie ciała, oparcie ponownie stanęło w pionie, a on uderzył czołem o siedzenie kierowcy.

- Zapomniałbym! – zarechotał Kenshin, uderzając pięścią w klakson, by się uspokoić. – Ragul nie lubi gdy nazywa się go ‘uroczym’! To wyjątkowo zadziorny bogin!

- Lepiej późno niż wcale – parsknął Rin, gładząc myszkę po grzbiecie.

Wyjrzał przez okno, by móc przez resztę drogi obserwować krajobrazy Hijimy.

„Ta wyspa jest dzika” – to jedyne zdanie, które chodziło mu po głowie. W porównaniu z kurortami na Okinawie, które mógł podziwiać na ulotkach w biurach podróży. Nigdzie nie widział szlaków turystycznych, a choć przez jakiś czas jechali wzdłuż plaży – brakowało rozłożonych na jej bladożółtych piaskach ręczników, koców, parasoli... brakowało turystów, którzy krzykiem i gwarem wypełniali przestrzeń bardziej, niż wszędobylski jod.

Wstęga brzegu była wolna od ludzi, z imponującymi wydmami i gęstymi zaroślami. Zielone krzewy i drzewa układały się w dżungle, ukrywając dalszą część plaży przed okiem człowieka. Wody oceanu leniwie uderzały o brzeg, pozostawiając po sobie białe smugi piany. Fale wznosiły się ponad horyzont, niczym łopoczące na wietrze chorągwie w barwie intensywnego błękitu.

Rin czuł, że mógłby zachłysnąć się tą wodą i umrzeć w spokoju.

Wjechali na górską ścieżkę, pozostawiając ocean za sobą. Znaleźli się na starej, dziurawej asfaltowej drodze pośród wysokich, soczyście zielonych drzew. Ich ogromne korony przysłaniały niebo nie dopuszczając zbyt wiele słońca, a za linią pni Rin obserwował wzgórza, krzewy pełne kwiatów i owoców, a także drobne, barwne roślinki na ściółce.

„Shiemi jest pewnie wniebowzięta” – pomyślał tęsknie, oglądając się przez szparę między fotelem a oknem. Nie zobaczył jednak jej twarzy przyciśniętej do brudnej szyby. Z westchnieniem opadł na oparcie, wciąż głaszcząc białą myszkę, która usadowiła się wygodnie na jego kolanie.

Wjeżdżali na serpentyny.

Kenshin zawołał z siedzenia kierowcy, żeby na ostatnim zakręcie wyjrzeli przez okno po lewej.

Gdy go usłuchali, przed ich oczami rozciągnęła się niesamowita panorama Hijimy. Gęste lasy porastające wzgórza, brzeg ogromnego jeziora pośród drzew, a także bladożółte wstęgi plaż i kolorowa plama miasteczka portowego. Niedaleko było inne, większe miasto, ale więcej nie mogli dostrzec z tej perspektywy.

Jechali jeszcze jakieś dziesięć minut, aż Kenshin Mizusawa zajechał pod jakiś stary, zdewastowany magazyn i nakazał im również wysiąść.

- Do latarni będziemy musieli dotrzeć pieszo, droga jest za wąska, żeby jechać autokarem. Poza tym, to jest dom Ragula. Nie przepada za towarzystwem ludzi. Radzę wam nie wchodzić tutaj beze mnie, cóż... chyba że będzie wam grozić niebezpieczeństwo. Wówczas ten autokar może się stać waszym ostatnim, bezpiecznym bastionem – wyjaśnił Kenshin, zarzucając sobie koszulę na ramiona. Odgarnął włosy z czoła i chrząknął: - No! Nie ociągać się. Czeka nas jeszcze wspinaczka na klif.

Przez towarzystwo przetoczył się chóralny jęk. Nikomu po tak długiej podróży nie uśmiechała się piesza wędrówka pod górę, ale nie mieli wyjścia.

Rin dopadł Souji’ego i chwycił za rączkę wózka.

- No stary, przejdziemy przez to razem! – postanowił.

Tsuda zmarszczył brwi.

- Nie będzie ci ciężko? Jakoś sobie poradzę, ale...

- Hej! Jestem silny! – żachnął się Rin. – Się nie martw. Dam radę.

- Pewność siebie! – skwitował Kenshin, niespodziewanie pojawiając się przy obu chłopcach. – To lubię. A się bałem, że ja będę musiał wpychać waszego kumpla na Żerdź.

Gdy napotkał nierozumne spojrzenia nastolatków, szybko wyjaśnił, że Żerdź to nazwa, którą miejscowi określili klif z latarnią morską. Ów budynek był pozostałością po próbach założenia na wyspie kolonii przez Holendrów i Portugalczyków. Co prawda w tych czasach latarnia traciła już swoją pierwotną funkcję, ale została uznana przez rząd za zabytek i dlatego utrzymuje się ją w stanie używalności. Kenshin odziedziczył prawa do niej po swoich przodkach – niedoszłych kolonistach.

Młodzi Giermkowie słuchali jego opowieści podczas wspinaczki. Właściwie wszyscy skupili się wokół pana Mizusawy. Jedynie profesorowie – Ranmaru, Kaoru i tajemniczy Iain równym krokiem podążali za nimi na tyłach.

Droga do latarni faktycznie była nieco stroma i wąska, jednak gdy pokonali już leśno-górski odcinek, znaleźli się praktycznie na otwartej przestrzeni. Przed nimi była wyłącznie wysoka, zielona trawa poprzetykana kwiatami i żółtymi kłosami zbłąkanych zbóż, która gdzieś w oddali spotykała się z horyzontem. A na końcu drogi czekała ogromna latarnia. Podobna do tych, które mogli oglądać na kartach książek – wysoka, smukła, odznaczająca się brudną bielą i wyblakłymi, czerwonymi pasami.

- Oto wasz dom na najbliższe dwa miesiące! – zawołał Kenshin, przekrzykując wiatr, ten szumiał im w uszach tak głośno, że bali się nadchodzącej głuchoty.

Na końcu drogi ujrzeli jakieś ludzkie sylwetki.

- Heh, a oto wasze utrapienie na najbliższe dwa miesiące – dodał nieco ciszej, ale Rin i tak go usłyszał i przełknął ślinę.

Zbliżali się. Wyostrzały się kształty i kolory. W ich stronę stałym tempem zbliżała się jakaś wysoka dziewczyna i chłopak poruszający się o kulach.



- Mamo! – krzyknęła Miharu, rzucając się w objęcia starszej kobiety w ciemnozielonym kimonie.

Akiko Tadamasa, mimo swojego marnego stanu zdrowia, spowodowanego latami zmagania się z przeróżnymi chorobami – wynik słabej odporności – zachwiała się pod lichym ciężarem srebrnowłosej dziewczyny i upadłaby, gdyby w ostatniej chwili nie podtrzymała jej służąca.

Akiko złapała równowagę, ale nie odwzajemniła uścisku córki. Stała z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. Jednakże nie ostudziła tym zapału Miharu, która tuliła ją jeszcze przez kilka krótkich chwil.

- Jak dobrze cię widzieć – wyznała dziewczyna, pociągając nosem.

- W porządku dziecko, porozmawiamy w salonie – odpowiedziała głosem wypranym z jakichkolwiek emocji, pani Tadamasa i cofnęła się, zapraszając ich do środka.

W sieni Natsume, Miharu i Akihito zdjęli swoje buty. Kyouhei pojechał by zaparkować samochód w garażu, więc zostali sam na sam ze swoją matką oraz służkami, które przemykały pod ścianami niemal bezszelestnie i niezauważalnie.

- Jak zdrowie, matko? – spytał uprzejmie Akihito, uśmiechając się lekko.

- Nie brakuje ci ziół Ishikari? Dobrze wiesz, że pomagają na twoje problemy z wątrobą – wtrąciła Natsume, równie neutralnym tonem.

- Czuję się dobrze, tak dobrze, jak mogę się czuć przy swoim stanie – odparła z równie mocną rezerwą. – Miło, że się martwisz, wczoraj otrzymałam dostawę od Ranko, pamiętała o mnie.

Przez resztę drogi do salonu milczeli. Miharu również, jakby wyczuła, że atmosfera pomiędzy matką a dziećmi jest napięta i postanowiła nie dźgać śpiącego niedźwiedzia. Dopiero wróciła.

W pokoju czekał na nich ojciec.

„A więc jednak nie był zajęty” – pomyślał z irytacją Akihito. „Zwyczajnie nie chciało mu się przywitać jego jedynych dzieci”.

- Witaj, ojcze – powiedzieli wszyscy troje na raz, kłaniając się nisko.

Yukihito Tadamasa uniósł na widok Miharu swoje śnieżne brwi, ale nie ruszył się z miejsca. Jego żona uklękła obok niego, a nowoprzybyli zajęli miejsce po drugiej stronie kotatsu.

- Witajcie i wy – odpowiedział w końcu, mrukliwie.

Akihito postanowił nie owijać w bawełnę i przejść wreszcie do rzeczy, ta atmosfera go dobijała.

- A oto nasza siostra, Miharu – dokonał krótkiej prezentacji, a jego siostra skinęła głową, okazując respekt starszym. – Podczas ostatniej próby, medykom udało się cudem ustabilizować jej stan, a nawet coś więcej. Sztab doktorów twierdzi, że to prawdziwy cud. Wprawdzie wciąż jest osłabiona, ale wszystkie poprzednie dolegliwości zniknęły.

Yukihito i Akiko wysłuchali swojego najstarszego syna i dziedzica, jednak gdy skończył mówić, nie było po nich widać żadnej reakcji. Głowa rodziny obserwowała swoją córkę w ciszy. Do czasu.

- Nie żartuj, Akihito.

Te słowa były jak cios.

- Miharu Tadamasa nie żyje. Umarła w wieku piętnastu lat, dokładnie trzydziestego pierwszego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku. Sam ją pochowałem. Nie wiem, co za potwora sprowadziłeś do mojego domu, ale jeżeli masz czelność wmawiać mi, że to moja córka, to nie jesteś godzien nazywa się moim synem!

Wstał ze swojego miejsca i wyszedł z salonu. Chwilę potem rozległ się trzask zamykanych drzwi frontowych i Yukihito Tadamasa znalazł się na dworze, z dala od istoty, którą nazwał potworem.

Miharu patrzyła w przestrzeń szklącymi się od łez oczyma. Drżała na całym ciele. Zacisnęła wargi w wąską linię. Odwróciła się, by spojrzeć na Natsume, ale ta wpatrywała się w swoje paznokcie, jakby nagle stały się najbardziej interesującą rzeczą na świecie.

Ciszę przerwał Akihito.

- Matko, byłabyś tak miła i pokazała nam nasze pokoje? Myślę, że powinniśmy rozpakować swoje rzeczy. Ostatecznie trochę tu zabawimy.

- Oczywiście.

Akiko założyła za ucho pasmo popielatych włosów i podniosła się z klęczek.

Miharu również wstała, podeszła i wyciągnęła do niej rękę:

- Mamo, czy...

Kobieta odwróciła się nagle, a w jej oczach płonęła furia. Zbiła dłoń Miharu z donośnym plaśnięciem i wycedziła słowa, które długo później rozbrzmiewały w głowach jej dzieci:

- Nie nazywaj mnie tak, potworze. Nie jesteś moją córką.



- Musiałeś za mną iść, prawda? Musiałeś być jebanym wrzodem na dupie – indyczyła Yuzuru, wychylając duży łyk z butelki wódki, rozpierając się na siedzeniu.

Takahiro potrząsnął głową, ale szeroki uśmiech i tak nieopatrznie wykrzywił jego usta. Yuzuru narzekała na jego obecność od kiedy tylko wsiedli do pociągu. Wiedział jednak, że w gruncie rzeczy cieszy się, że jadą razem, chociaż przed tym jak pojawił się na stacji, wcale nie był tego taki pewien.

Saburota – który miał do nich dołączyć tydzień później – wyjaśnił mu, że będą rozgrzebywać wyjątkowo drażliwy dla Yuzuru temat. Jej przeszłość. Coś, co powinno zostać zamknięte już dawno, ale tak się nie stało.

- Ja ci przeszkadzam, a ona nie? – udał zdumienie, wskazując na siedzącą naprzeciwko nich Suki. – Co ja takiego zrobiłem, by zasłużyć sobie na twoją nienawiść?!

- Masz zjebane poczucie humoru, a ona siedzi cicho. Ty ględzisz, a ona siedzi cicho. Ty zabraniasz mi pić wódę, a ona siedzi cicho. Ty podkradasz mi wódę, a ona pije wodę. Mam ci to narysować?!

Parsknął śmiechem.

- Yuzuru, całe życie nie obraca się wokół twojej wódy, zluzuj trochę, bo jeszcze ci ją zabiorą!

- Kto niby? – prychnęła i zatoczyła ręką po pustym przedziale. – Nikt nie jeździ na takie zadupia jak Towayama, myślisz, że czemu ten pociąg wygląda jakby się miał zaraz rozpierdolić na dwie połowy?

- Hm, byłem pewien, że to celowy zabieg. Wiesz, ty i ja, miłośnicy starego kolejnictwa – podsunął.

- Oj weź się zamknij.

Podróż mijała im na podobnych pogawędkach. Głównie Takahiro zaczepiał Yuzuru, a ona opróżniała swoją ukochaną butelkę. Gdy zasoby się wyczerpały, sięgnęła po zaufaną piersiówkę. I tak do znudzenia.

Suki ukrywała uśmiech, który wywoływały u niej niektóre rozmowy. Starała się zachowywać jakby jej tam nie było. Usiadła dostatecznie daleko i dostatecznie blisko dwójki egzorcystów, by nie wydało się to dziwne i zwyczajnie obserwowała rzekę kolorów za oknem. Przy tym tempie wydawało się jakby ktoś stale wylewał nowe wiadra farby i rozmazywał je na szybie.

Udało jej się uniknąć pojmania przez sztab kapitana Beringera i majora Wanga. Gdyby nie pomoc Yuzuru, prawdopodobnie byłaby już w drodze do Archangielska. Tymczasem, pozwolili jej udać się z nimi do Nakajimy, która znajdowała się w dość bliskiej odległości od jej domu rodzinnego. Miała nadzieję, że rozmowa z rodzicami rozjaśni jej w głowie, że wizyta w bibliotece pomoże uporządkować myśli.

Przechodziła przez tę rozmowę z egzorcystami już kilkakrotnie – sam dyrektor akademii chciał z nią pomówić. Później zlecił pracę nad jej sprawą swoim najzdolniejszym młodzikom, Yukio Okumurze, Yuzuru Nakajimie i Takahiro Kinoshicie. W ostatniej chwili zapadła decyzja, że zostanie przydzielona pod opiekę tych pozostałej dwójki i razem z nimi uda się do posiadłości Hideyoshi.

Starała się zachować spokój.

Ale nie potrafiła.

Za dużo widziała, za dużo pamiętała.

Widmo ostatnich majowych dni utkwiło jej w głowie równie głęboko, co alabastrowe gałki oczne. I strach, który wtedy czuła, był porównywalny z paniką, którą wywoływała w niej myśl, że może wreszcie pozna prawdę o swoim pochodzeniu.

Prawdę.

A nie wersję ułożoną przez Bazyliszka, by móc ją kontrolować.

Poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Gdy uniosła wzrok, napotkała przyjazne spojrzenie karmelowych oczu Takahiro. Odsunęła się.

- Ziemia do panienki, jesteśmy na miejscu, pora wysiadać.

Yuzuru stała już na peronie z ich bagażami, gdy Suki stawiała pierwsze pewne kroki na utwardzonym gruncie. Podróże jej nie służyły. Zawsze starała się nie ruszać zbyt gwałtownie w pojazdach, bo kończyło się to mdłościami.

- A oto Towayama – mruknęła smętnie Yuzuru, wskazując na szyld doczepiony do wiaty peronu. – Zabita dechami dziura, gdzie psy szczekają dupami. Nie ma to jak wrócić w rodzinne strony.

- Jakie tam rodzinne? Jeszcze sporo drogi przed nami – parsknął Takahiro.

- Ach, um – wtrąciła Suki. – Myślałam, że udamy się najpierw do Yoshitamy, do mojego domu...

- Potem, dziecko, potem – ziewnęła Yuzuru. – Praca wzywa. Miazmat wydostający się z Nakajimy rozprzestrzenia się na okolice. To źle wpływa na przyrodę, a co dopiero na ludzi! Sorry, ale twoja wizyta w domku musi poczekać, córeczko marnotrawna.

- Yuzu, mogłabyś to ująć nieco grzeczniej...

- A po kiego chuja? Niech dziewczyna wie, na czym stoi. Najpierw praca, potem rodzinne scenki rodzajowe.

Takahiro spojrzał na Suki przepraszająco, ale ta nie patrzyła w jego kierunku.

- W porządku – powiedziała w końcu, poprawiając włosy. – Nie mam nic przeciwko. Ostatecznie jestem tu tylko dzięki wam. Dokąd więc zmierzamy?

Yuzuru łypnęła na nią z uniesionymi brwiami.

- Patrzcie państwo, jaka ugodowa! No dobra, będzie z tobą łatwiej niż z tym wrzodem na siedzeniu – stwierdziła. – Musimy ogarnąć parę spraw w Towayamie, wynajmujemy przewodnika a on doprowadzi nas do Lisiego Nurtu. Tam musimy radzić sobie sami aż do wioski Kataha. I to będzie nasza baza wypadowa na najbliższy tydzień.

Suki pokiwała głową i wzięła swój plecak, po czym zarzuciła go sobie na ramię. Takahiro wziął torbę i walizkę, a Yuzuru nieduży tobołek.

- Prowadź, Yuzu~

- Już tęsknię za wódą.

- Heej, ale będzie swojskie sake!

- To nie to samo.

- Może spotkamy w lesie jakiegoś ruska? Wiesz, oni są wszędzie.

- Nie pomagasz.

I tak rozpoczęła się chyba jedna z dziwniejszych przygód w życiu panny Hideyoshi. Dziewczyna wiedziała jedno – nudzić się nie będzie, ale nie była pewna, czy wyjdzie z tego wszystkiego w jednym kawałku. O swoich towarzyszy się nie martwiła. Mieli w oczach ten dziwny błysk, który jasno indykował, że wrócą, choćby musieli zmartwychwstać, by tego dokonać.

Dlatego podążała za nimi równym tempem uliczkami niedużego miasteczka w tradycyjnym japońskim stylu. Budynki, ścieżki, ludzie, wszystko wyglądało zupełnie tak, jakby czas się tu zatrzymał gdzieś na epoce Edo.

Jednakże atmosfera wydawała się nie na miejscu.

Było dziwnie, niepokojąco cicho. Ludzie nie patrzyli sobie w oczy. Mijali się ze strachem i odskakiwali przy jakimkolwiek kontakcie fizycznym. Sprzedawcy też niechętnie przyjmowali obcych.

- Zaszczuci – skwitował to Takahiro. – Miazmat dotarł aż tu.

- Zły znak – zacmokała Yuzuru. – Więcej roboty dla nas. Trzeba będzie zabawić w wiosce przynajmniej dzień dłużej, żeby ją trochę oczyścić.

- Jest tu jakiś hotel?

- Nyet, tovarishch – prychnęła podpita egzorcystka. – Tradycyjnie, będziemy spać w świątyni. Stamtąd nas przynajmniej nie wygonią.

- Zapowiada się zajebiście.

- Wiesz co? Też tak sądzę.
------------------------------------------- 
Ha! Udało mi się go jednak napisać.
By nieco wyjaśnić - wątek z boginem został zainspirowany lekturą "Kronik Wardstone" Josepha Delaneya. Zakochałam się w tej serii, a ostatnie rozmowy z drogim Mateuszem doprowadziły do tego, że postanowiłam nieco poeksperymentować z istotami świata fantasy.
W każdym razie, nieco się sprężyłam, żeby napisać powyższe. Przede mną jeszcze zadanie domowe z angielskiego.
Na całe szczęście najbliższe trzy dni będą niczym wakacje, więc mogę sobie pozwolić aby tę niedzielę spędzić na błogosławionym lenistwie.
Cóż, z mojej strony to na dzisiaj tyle.
Drugi rozdział wstępu. W kolejnym rozwiniemy się nieco na temat pobytu Giermków na Hijimie, jej mieszkańców i edukacji egzorcystów. Do gry powróci też wiele innych postaci, z którymi się chwilowo rozstaliśmy.
Mam nadzieję, że się podobało i zostawicie po szczerym komentarzu~ 

2 komentarze:

  1. Uraaa ! Nowy rozdział ! a czekaj nadal wstęp :( dobra teraz może być tylko lepiej :) (wstępy są ok ale trochę mnie jak czeka sie na nie prawie miech)
    Dobra starczy narzekania. Fainie że są nowe postacie. Faine że będzie nasza kobieta-flaszka. Fainie że będzie sie działo !
    I wogle wszystkiego naj z okazji dnia kobiet :)
    I jak chcecie kogoś zlinczować za fantazy w tej seri to możecie zacząć odemnie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kocham to kocham pisz pisz pisz dalejjjjj genialne rin&harumi ♥♥♥

    OdpowiedzUsuń